Tytuł
Głęboka próżnia
Autor: Alexandra Duncan
PREMIERA 22.XI
YA!
Druga część powieści „Ocalona”.
Miyole, dziewczyna, która opiekowała się Ava, bohaterki
książki „Ocalona” sama realizuje teraz swoje marzenie o byciu asystentką na
statku badawczym. Jeśli dobrze wszystko rozegra, to w niedalekiej przyszłości
będzie mogła prowadzić własne badania i eksperymenty.
Jednak los postawi na
drodze Miyole Cassię – dziewczynę uratowaną z małego statku zaatakowanego przez
piracką jednostkę. Razem z dopiero co poznaną dziewczyną uda się w pełną
niebezpieczeństw podróż w poszukiwaniu porwanego brata Cassi. W wyprawie życia
będzie im towarzyszył – początkowo niechętnie – młody pilot Rubio. Podczas
podróży Miyole nie tylko podda się urokowi Cassii ale także zrozumie, że statek
badawczy, na którym tak chciała pracować skrywa wiele mrocznych tajemnic…
Rozdział
1
Motyle
wciąż umierały. Wzdłuż tylnej ściany gabinetu doktor Osmani, za jej biurkiem,
stały rzędem niskie cylindry z żywicy akrylowej, w których znajdowały się
delikatne pazie królowej o cętkowanych skrzydłach oraz ciemniejsze motyle ptasioskrzydłe.
– To musi być jakaś choroba
genetyczna – powiedziałam, wyciągając w kierunku doktor Osmani ostatnią ofiarę:
zwykłego motyla o niebieskich skrzydłach. – Nie radzą sobie z atmosferą.
Podniosła wzrok znad biurka
zastawionego panoramicznymi monitorami, holograficznymi roślinami w doniczkach
i filiżankami po herbacie. Końcem rysika szturchnęła martwego motyla, leżącego
na mojej obleczonej w ochronną rękawicę dłoni. Zacisnęła usta, co stanowiło u
niej odpowiednik zmarszczenia brwi.
Skąd wiemy, że przyczyną nie są
algorytmy atmosferyczne błędnie wyliczone przez osobę, która zajmuje się
owadami? – rzekła.
Zacisnęłam pięść w przedniej
kieszeni mojego kitla laboratoryjnego i popatrzyłam w górę, na obracającą się
figurkę nagradzanego konia Osmani, Trafalgara, na szczycie szafy magazynowej.
Oczywiście, doktor Osmani obwinia mnie. Inaczej musiałaby przyznać, że zawiodła
jej inżynieria genetyczna.
– Pszczoły są zdrowe –
zauważyłam.
Zmusiłam się, by rozewrzeć dłoń,
wyjęłam rękę z kieszeni i ostrożnie włożyłam niebieskiego motyla z powrotem do
przezroczystego plastikowego woreczka.
– Problemem nie są pszczoły –
powiedziała doktor Osmani.
Rzuciła mi spojrzenie, które
zmroziłoby mnie w pierwszych miesiącach pracy u niej. Nawet jej wysoko upięty, lśniący kok wyglądał, jakby
piorunował mnie wzrokiem.
– Chce pani zobaczyć moje
wykresy? – spytałam, walcząc z chęcią skrzyżowania ramion na piersi.
Zanim dostałam ten przydział, nie
interesowałam się entomologią, ale teraz uwielbiałam wszystkie moje roznoszące
pyłki owady – zarówno z rzędu Lepidoptera, jak i Anthophila. Przez pierwszych
kilka tygodni uczyłam się na pamięć ich nazw. Dostojka dafne, o skrzydłach
przypominających witraże. Baroneta, w czarne i złote tygrysie cętki. Ogoniasty
szydło, cały lawendowoszary, z wyjątkiem ogniście czerwonej linii na brzegach
skrzydeł. Kiedy doktor Osmani po raz pierwszy próbowała obarczyć mnie winą za
zaburzenia rozwoju motyli, pomyślałam, że ma rację. Przeniknęło mnie uczucie
wstydu tak lodowate, że aż palące. Czy naprawdę mogłam spowodować ich śmierć?
Przecież postępowałam tak ostrożnie. Ale gdy dwukrotnie sprawdziłam swoje
obliczenia, a doktor Osmani nadal obrzucała mnie oskarżeniami, mój wstyd
zmienił się w oburzenie.
– Nie obchodzę się z motylami ani
trochę mniej ostrożnie niż z pszczołami – oświadczyłam. – Mogę tego dowieść.
– A więc obejrzyjmy te wykresy –
powiedziała i wyciągnęła po nie rękę.
Zawahałam się. W pośpiechu, by
pokazać doktor Osmani niebieskiego motyla, zostawiłam mój notebook z wykresami
w laboratorium symulacyjnym owadów zapylających.
– Ja… ee… nie mam ich przy sobie.
Rysy doktor Osmani stwardniały
niczym masa perłowa naszego statku. Westchnęła.
– A będziesz łaskawa powiedzieć
mi, gdzie one są?
– W laboratorium symulacyjnym? –
rzuciłam.
Wiedziałam dokładnie, gdzie
zostawiłam notebook, ale kiedy jestem zdenerwowana, nadaję wszystkiemu, co
mówię, niepewną intonację pytającą.
– Świetnie. – Doktor Osmani
uniosła ręce w udawanym geście kapituacji i odwróciła się z powrotem do
monitorów na biurku. – Przyślij mi te wykresy. Zobaczymy, co w nich jest.
Nie zdążyłam się powstrzymać i
mimowolnie przewróciłam oczami. Obliczone przeze mnie algorytmy są w porządku.
– Widziałam to, Guiteau –
powiedziała doktor Osmani, nie podnosząc na mnie wzroku.
Chaila,
zaklęłam w duchu. Kiedy się denerwuję, robię się „przemądrzała”, jak mawia moja
przybrana matka Soraya, co jest uprzejmiejszym sposobem powiedzenia:
„bezczelna”. Odkąd u niej zamieszkałam, usiłuje oduczyć mnie przewracania
oczami, lecz nie całkiem jej się udaje. Gdybym była w naszym domu,
przeprosiłaby za mnie, albo moja siostra Ava kopnęłaby mnie w piszczel, aby mi
przypomnieć, że sama powinnam to zrobić – ale od nich obu dzieliły mnie teraz
setki tysięcy kilometrów.
Doktor Osmani uniosła głowę i
zmierzyła mnie zimnym wzrokiem.
– Ile masz lat, specjalistko
Guiteau?
Poczułam swędzenie w dawnych
bliznach na dłoniach. Doktor Osmani doskonale zna moje dane. Zadaje tego
rodzaju pytania celowo, ilekroć chce coś udowodnić.
– Osiemnaście – odpowiedziałam.
To kłamstwo przyszło mi łatwo.
Osiemnaście lat to dolna granica wieku kwalifikującego do służby na statkach
Głębinowych Sondowań zajmujących się badaniem i eksploatacją odległych rejonów
Próżni – statkach takich jak nasz R.S.S. Ranganathan. W takich momentach
żałuję, że kiedy kazałam przerobić swoje dokumenty, nie uczyniłam się starszą –
ale choć jestem wysoka, wątpię, czy ktokolwiek by w to uwierzył.
Doktor Osmani skrzyżowała ramiona
i pochyliła się ku mnie nad biurkiem.
– Byłoby dobrze, panno Guiteau,
gdybyś pamiętała, że nie jesteś już rozpieszczoną uczennicą wstępnych kursów.
Tutaj jesteś naukowcem. Postaraj się zachowywać stosownie.
Policzki mi zapłonęły, a w oczy
zapiekły łzy. Aż do teraz doktor Osmani była jednym z niewielu członków załogi,
którzy nigdy nie wspomnieli ani słowem o moim wykształceniu. Zwłaszcza personel
lotniczy lubił dokuczać mi z tego powodu, że uczęszczałam do Akademii Revati,
jednej z najlepszych w Mumbaju prywatnych szkół dla dziewcząt. Nawet niektórzy
spośród pozostałych asystentów naukowych gwizdali cicho, kiedy im mówiłam,
gdzie się uczyłam. Nieważne, jak ciężko pracowałam w Revati, nieważne, że
zrezygnowałam z przyjaźni, imprez i wolnych weekendów, żeby tak wcześnie
ukończyć naukę w liceum. Nieważne, przez co przeszłam, zanim trafiłam do
Akademii. Fakt, że się tam kształciłam, automatycznie czynił ze mnie
rozpuszczoną smarkulę.
– Dobrze – odrzekłam i skinęłam
głową, powstrzymując łzy. Nie zamierzałam rozpłakać się w obecności doktor
Osmani. W żadnym razie. – W porządku.
Wyglądało na to, że skończyła
rozmowę, więc wepchnęłam ręce w kieszenie kitla i ruszyłam chyłkiem do drzwi.
– Guiteau?
Zatrzymałam się i obejrzałam.
Doktor wskazała moją kieszeń.
– Och, racja – rzuciłam.
Zawróciłam i podałam jej torebkę
z niebieskim motylem.
– Dziękuję – powiedziała. Wzięła
ją ode mnie i wyjęła z szuflady biurka długą pęsetę. – To wszystko.
Pośpiesznie wyszłam z gabinetu,
ale nie dość szybko, by uniknąć widoku tego, jak doktor Osmani wyjmuje z
torebki niebieskiego motyla i ostrożnie wkłada go do termoplastycznego
pojemnika. Kolejny okaz do jej kolekcji.
Na korytarzu roiło się od ludzi.
Na ruchomych chodnikach inżynierzy, technicy i asystenci naukowi lawirowali w
ciżbie, przyciskając do piersi notebooki; wracające z ostatniej wachty załogi pilotów
parskały śmiechem; członkowie personelu technicznego i pracownicy obsługi
pchali wózki z wyposażeniem. Idealne warunki, żeby zniknąć w tłumie.
Weszłam
szybko na ruchomy chodnik, który błyskawicznie poniósł mnie w kierunku centrum
okrętu. Ranganathan to jeden z największych czynnych statków badawczych. Ma
kształt konchy, o długości kilku kilometrów i przebija się spiralnie przez
głębie przestrzeni kosmicznej. Jest na tyle wielki, by dzięki wirowaniu
wytwarzać własne pole grawitacyjne, i posiada własną flotę mniejszych
stateczków służących do przeprowadzania rekonesansów krótszego zasięgu oraz do
obrony. Bioinżynieryjny projekt doktor Osmani jest tylko jednym z tysięcy
prowadzonych w laboratoriach Ranganathana. Gdy zostanie ukończony, powinniśmy
dysponować kilkoma odmianami odpornych pszczół i innych owadów zapylających,
dobrze przystosowanych do ciężkich warunków panujących na księżycach i
planetach – ciałach niebieskich, które czynimy zdatnymi do zamieszkania przez
naszych kolonistów. Ale najwyraźniej
nie będziemy mieć motyli. Przynajmniej dopóki nie zdołamy odkryć, co zaburza
ich rozwój.
Zeszłam z ruchomej ścieżki na
prawo, ściągnęłam rękawice i podrapałam się po dłoniach. Każdą przecinała gruba
ukośna białoróżowa blizna, ukrywając ich naturalne linie i uniemożliwiając
wszelkim wróżkom wystającym na rogach ulic Mumbaju odczytanie mojej
przyszłości. Zamknęłam oczy i oparłam się o poręcz, pozwalając, by oblał mnie
blask obrazów przyrody jarzących się na ścianie. Nie ma mowy, żebym pognała aż
do laboratorium symulacyjnego po mój notebook, żeby doktor Osmani mogła przez
resztę popołudnia robić ze mnie kozła ofiarnego. Zresztą ona prawdopodobnie już
o mnie zapomniała.
Co
nie znaczy, że nie lubię swojej pracy. Lubię. Obserwowanie zachowań owadów
zapylających, śledzenie prawidłowości, próby przewidzenia, jakie czynniki
wspomogą ich rozwój – uwielbiam to wszystko. Przyglądanie się, jak hipotezy się
potwierdzają jest fascynujące. A moje obecne stanowisko zapewni mi w
przyszłości możliwość samodzielnego prowadzenia badań laboratoryjnych,
dokonywania własnych eksperymentów. Ostatnio jednak zaczęłam się zastanawiać,
czy ta gra jest warta świeczki. Wcześniej sądziłam, że będę tu pasowała lepiej
niż w domu, w Mumbaju. Myślałam, że znajdę się pośród ludzi podobnych do mnie,
którzy mnie zrozumieją. Ale tak się nie stało. Bez względu na to, dokąd
trafiam, zawsze różnię się od innych. Jestem za młoda. Nie wyglądam na
Hinduskę. Nie mam poczucia humoru.
– Zażyłaś już dziś swój potas? –
odezwał się cicho mój naręczny komunikator przyjaznym głosem przypominającym mi
Shushri Advani, instruktorkę jazdy konnej w Akademii Revati. – Odpowiednia
równowaga elektrolityczna stanowi niezbędny warunek zachowania zdrowego serca i
mięśni.
– Nie teraz, Advani-ji –
mruknęłam i wcisnęłam wytłumienie dźwięku komunikatora.
Nasze trykoty i kombinezony
ciśnieniowe monitorują łącznie puls, stan układu nerwowego i oddech, szukając
oznak stresu. To wspaniale, tylko że Advani-ji nie zawsze potrafi uchwycić
różnicę
pomiędzy
niedoborem potasu a irytacją.
Wokół mnie na ścianach i na
suficie zmieniały się obrazy ukazujące sceny z rodzinnych stron. Przy ruchomym
chodniku pojawiło się młode drzewko wilgotne od rosy, skąpane w
złocistozielonym świetle. Szeleścił bluszcz, śpiewały ptaki, a pośród konarów
śmigały papugi o jaskrawym upierzeniu. Od czasu do czasu poprzez liściaste
gałęzie dostrzegałam przelotnie łąkę. Można by niemal wyobrazić sobie, że jest
się z powrotem na Ziemi, gdyby nie sterylna woń. Trochę zeszło ze mnie
napięcie.
– Hej, memsahib – usłyszałam i
ktoś klepnął mnie z tyłu w ramię. – Jedziesz chodnikiem jak my wszyscy? A gdzie
twój koń?
Zesztywniałam i szybko wsadziłam
ręce w kieszenie. Nie musiałam się odwracać, by wiedzieć, że to Hayden Rubio.
Rozpoznałam go po ostrym, sosnowym zapachu wody kolońskiej. Nie powinnam była
nigdy wyjawiać, że w Revati brałam lekcje jazdy konnej – ale powiedziałam o
tym, zanim się zorientowałam, że personelowi lotniczemu nie można ufać,
zwłaszcza przystojnemu zielonookiemu Rubio o zmierzwionych włosach.
Odwróciłam
się, grzebiąc w kieszeniach w poszukiwaniu rękawic, i obrzuciłam go moją
najlepszą imitacją ostrego, śmiercionośnego spojrzenia doktor Osmani.
– Cześć, Rubio.
– Witaj, memsahib Guiteau –
odrzekł z ceremonialnym ukłonem.
Wzniosłam wzrok ku fałszywemu
błękitnemu niebu i westchnęłam. Rubio zaczerpnął zwrot „memsahib” z jednego z
tych starych filmów o brytyjskiej okupacji Indii, w których pełno jest
mdlejących i oblewających się rumieńcem białych dam, wystrojonych aż po szyję w
koronki i paradujących z parasolkami. Nie mam pojęcia, dlaczego skojarzył je ze
mną – dziewczyną o ciemnej cerze, z włosami związanymi w praktyczny warkocz,
noszącą laboratoryjny kitel.
– No co? – spytał i trącił mnie
łokciem. – Czy nasza Władczyni Pszczół nie zniży się do rozmowy ze mną?
–
Zamknij się, Rubio – rzuciłam i zdołałam wciągnąć jedną rękawicę.
– Przemówiła do mnie! –
wykrzyknął. Przycisnął dłoń do piersi. – Och, moje serce nie zniesie tak
wielkiej łaski…
Odwróciłam się do niego plecami i
usiłowałam założyć drugą rękawicę. Nie zamierzałam dziś pozwolić, żeby Rubio mi
dokuczał. Po prostu pojadę dalej ruchomą ścieżką, a on w końcu się odczepi i
pójdzie sobie.
Rubio znowu klepnął mnie w ramię.
– A więc, memsahib…
Moje dwa palce, mały i serdeczny,
trafiły w ten sam otwór rękawicy.
– Przysięgam, Rubio, jeśli
jeszcze raz mnie tak nazwiesz, pożałujesz, że nie urodziłeś się bez języka.
Gdy go poznałam, nie mógł
uwierzyć, że przybyłam z Mumbaju. On i pozostali członkowie zespołu pilotów
byli młodsi od moich kolegów, asystentów naukowych – mniej więcej w takim
wieku, jaki widniał w moich dokumentach – i mniej skłonni do pogrążania się w
lekturze w trakcie posiłków. Miałam dość jedzenia w milczeniu, więc w drugim
tygodniu lotu zaniosłam swoją tacę do ich stolika na drugim końcu mesy.
Rubio zawołał do mnie wtedy przez
stół:
– Hej, ty, dziewczyno z
laboratorium!
Podniosłam na niego wzrok i
uniosłam brwi.
– Mówisz do mnie?
– Tak, do ciebie.
Skrzywiłam się.
– Mam imię, wiesz?
– Tak? Zechcesz nam je zdradzić?
– Miyole – powiedziałam.
– Miyole i co dalej?
– Guiteau.
– Miyole Guiteau? – powtórzył
płaskim, nosowym głosem.
Uniósł
brwi i włożył do ust kawałek pieczonego ziemniaka. – Co to za nazwisko?
Francuskie czy jak?
– Haitańskie – wyjaśniłam.
Chociaż gniazdo rodzinne mojej
matki pochłonęły wzbierające oceany, jednak nauczyła mnie, skąd pochodzi moje
nazwisko.
Przynajmniej
tyle o niej pamiętałam.