czwartek, 2 listopada 2017

"Głęboka próżnia" Alexandra Duncan - FRAGMENT

Tytuł  Głęboka próżnia
Autor:  Alexandra Duncan

PREMIERA 22.XI
YA!

Druga część powieści „Ocalona”.
Miyole, dziewczyna, która opiekowała się Ava, bohaterki książki „Ocalona” sama realizuje teraz swoje marzenie o byciu asystentką na statku badawczym. Jeśli dobrze wszystko rozegra, to w niedalekiej przyszłości będzie mogła prowadzić własne badania i eksperymenty.
Jednak los postawi  na drodze Miyole Cassię – dziewczynę uratowaną z małego statku zaatakowanego przez piracką jednostkę. Razem z dopiero co poznaną dziewczyną uda się w pełną niebezpieczeństw podróż w poszukiwaniu porwanego brata Cassi. W wyprawie życia będzie im towarzyszył – początkowo niechętnie – młody pilot Rubio. Podczas podróży Miyole nie tylko podda się urokowi Cassii ale także zrozumie, że statek badawczy, na którym tak chciała pracować skrywa wiele mrocznych tajemnic…



Rozdział 1

Motyle wciąż umierały. Wzdłuż tylnej ściany gabinetu doktor Osmani, za jej biurkiem, stały rzędem niskie cylindry z żywicy akrylowej, w których znajdowały się delikatne pazie królowej o cętkowanych skrzydłach oraz ciemniejsze motyle ptasioskrzydłe.
               – To musi być jakaś choroba genetyczna – powiedziałam, wyciągając w kierunku doktor Osmani ostatnią ofiarę: zwykłego motyla o niebieskich skrzydłach. – Nie radzą sobie z atmosferą.
               Podniosła wzrok znad biurka zastawionego panoramicznymi monitorami, holograficznymi roślinami w doniczkach i filiżankami po herbacie. Końcem rysika szturchnęła martwego motyla, leżącego na mojej obleczonej w ochronną rękawicę dłoni. Zacisnęła usta, co stanowiło u niej odpowiednik zmarszczenia brwi.
               Skąd wiemy, że przyczyną nie są algorytmy atmosferyczne błędnie wyliczone przez osobę, która zajmuje się owadami? – rzekła.
               Zacisnęłam pięść w przedniej kieszeni mojego kitla laboratoryjnego i popatrzyłam w górę, na obracającą się figurkę nagradzanego konia Osmani, Trafalgara, na szczycie szafy magazynowej. Oczywiście, doktor Osmani obwinia mnie. Inaczej musiałaby przyznać, że zawiodła jej inżynieria  genetyczna.
               – Pszczoły są zdrowe – zauważyłam.
               Zmusiłam się, by rozewrzeć dłoń, wyjęłam rękę z kieszeni i ostrożnie włożyłam niebieskiego motyla z powrotem do przezroczystego plastikowego woreczka.
               – Problemem nie są pszczoły – powiedziała doktor Osmani.
               Rzuciła mi spojrzenie, które zmroziłoby mnie w pierwszych miesiącach pracy u niej. Nawet jej  wysoko upięty, lśniący kok wyglądał, jakby piorunował mnie wzrokiem.
               – Chce pani zobaczyć moje wykresy? – spytałam, walcząc z chęcią skrzyżowania ramion na piersi.
               Zanim dostałam ten przydział, nie interesowałam się entomologią, ale teraz uwielbiałam wszystkie moje roznoszące pyłki owady – zarówno z rzędu Lepidoptera, jak i Anthophila. Przez pierwszych kilka tygodni uczyłam się na pamięć ich nazw. Dostojka dafne, o skrzydłach przypominających witraże. Baroneta, w czarne i złote tygrysie cętki. Ogoniasty szydło, cały lawendowoszary, z wyjątkiem ogniście czerwonej linii na brzegach skrzydeł. Kiedy doktor Osmani po raz pierwszy próbowała obarczyć mnie winą za zaburzenia rozwoju motyli, pomyślałam, że ma rację. Przeniknęło mnie uczucie wstydu tak lodowate, że aż palące. Czy naprawdę mogłam spowodować ich śmierć? Przecież postępowałam tak ostrożnie. Ale gdy dwukrotnie sprawdziłam swoje obliczenia, a doktor Osmani nadal obrzucała mnie oskarżeniami, mój wstyd zmienił się w oburzenie.
               – Nie obchodzę się z motylami ani trochę mniej ostrożnie niż z pszczołami – oświadczyłam. – Mogę tego dowieść.
               – A więc obejrzyjmy te wykresy – powiedziała i wyciągnęła po nie rękę.
               Zawahałam się. W pośpiechu, by pokazać doktor Osmani niebieskiego motyla, zostawiłam mój notebook z wykresami w laboratorium symulacyjnym owadów zapylających.
               – Ja… ee… nie mam ich przy sobie.
               Rysy doktor Osmani stwardniały niczym masa perłowa naszego statku. Westchnęła.
               – A będziesz łaskawa powiedzieć mi, gdzie one są?
               – W laboratorium symulacyjnym? – rzuciłam.
               Wiedziałam dokładnie, gdzie zostawiłam notebook, ale kiedy jestem zdenerwowana, nadaję wszystkiemu, co mówię, niepewną intonację pytającą.
               – Świetnie. – Doktor Osmani uniosła ręce w udawanym geście kapituacji i odwróciła się z powrotem do monitorów na biurku. – Przyślij mi te wykresy. Zobaczymy, co w nich jest.
               Nie zdążyłam się powstrzymać i mimowolnie przewróciłam oczami. Obliczone przeze mnie algorytmy są w porządku.
               – Widziałam to, Guiteau – powiedziała doktor Osmani, nie podnosząc na mnie wzroku.
               Chaila, zaklęłam w duchu. Kiedy się denerwuję, robię się „przemądrzała”, jak mawia moja przybrana matka Soraya, co jest uprzejmiejszym sposobem powiedzenia: „bezczelna”. Odkąd u niej zamieszkałam, usiłuje oduczyć mnie przewracania oczami, lecz nie całkiem jej się udaje. Gdybym była w naszym domu, przeprosiłaby za mnie, albo moja siostra Ava kopnęłaby mnie w piszczel, aby mi przypomnieć, że sama powinnam to zrobić – ale od nich obu dzieliły mnie teraz setki tysięcy kilometrów.
               Doktor Osmani uniosła głowę i zmierzyła mnie zimnym wzrokiem.
               – Ile masz lat, specjalistko Guiteau?
               Poczułam swędzenie w dawnych bliznach na dłoniach. Doktor Osmani doskonale zna moje dane. Zadaje tego rodzaju pytania celowo, ilekroć chce coś udowodnić.
               – Osiemnaście – odpowiedziałam.
               To kłamstwo przyszło mi łatwo. Osiemnaście lat to dolna granica wieku kwalifikującego do służby na statkach Głębinowych Sondowań zajmujących się badaniem i eksploatacją odległych rejonów Próżni – statkach takich jak nasz R.S.S. Ranganathan. W takich momentach żałuję, że kiedy kazałam przerobić swoje dokumenty, nie uczyniłam się starszą – ale choć jestem wysoka, wątpię, czy ktokolwiek by w to uwierzył.
               Doktor Osmani skrzyżowała ramiona i pochyliła się ku mnie nad biurkiem.
               – Byłoby dobrze, panno Guiteau, gdybyś pamiętała, że nie jesteś już rozpieszczoną uczennicą wstępnych kursów. Tutaj jesteś naukowcem. Postaraj się zachowywać stosownie.
               Policzki mi zapłonęły, a w oczy zapiekły łzy. Aż do teraz doktor Osmani była jednym z niewielu członków załogi, którzy nigdy nie wspomnieli ani słowem o moim wykształceniu. Zwłaszcza personel lotniczy lubił dokuczać mi z tego powodu, że uczęszczałam do Akademii Revati, jednej z najlepszych w Mumbaju prywatnych szkół dla dziewcząt. Nawet niektórzy spośród pozostałych asystentów naukowych gwizdali cicho, kiedy im mówiłam, gdzie się uczyłam. Nieważne, jak ciężko pracowałam w Revati, nieważne, że zrezygnowałam z przyjaźni, imprez i wolnych weekendów, żeby tak wcześnie ukończyć naukę w liceum. Nieważne, przez co przeszłam, zanim trafiłam do Akademii. Fakt, że się tam kształciłam, automatycznie czynił ze mnie rozpuszczoną smarkulę.
               – Dobrze – odrzekłam i skinęłam głową, powstrzymując łzy. Nie zamierzałam rozpłakać się w obecności doktor Osmani. W żadnym razie. – W porządku.
               Wyglądało na to, że skończyła rozmowę, więc wepchnęłam ręce w kieszenie kitla i ruszyłam chyłkiem do drzwi.
               – Guiteau?
               Zatrzymałam się i obejrzałam. Doktor wskazała moją kieszeń.
               – Och, racja – rzuciłam.
               Zawróciłam i podałam jej torebkę z niebieskim motylem.
               – Dziękuję – powiedziała. Wzięła ją ode mnie i wyjęła z szuflady biurka długą pęsetę. – To wszystko.
               Pośpiesznie wyszłam z gabinetu, ale nie dość szybko, by uniknąć widoku tego, jak doktor Osmani wyjmuje z torebki niebieskiego motyla i ostrożnie wkłada go do termoplastycznego pojemnika. Kolejny okaz do jej kolekcji.
               Na korytarzu roiło się od ludzi. Na ruchomych chodnikach inżynierzy, technicy i asystenci naukowi lawirowali w ciżbie, przyciskając do piersi notebooki; wracające z ostatniej wachty załogi pilotów parskały śmiechem; członkowie personelu technicznego i pracownicy obsługi pchali wózki z wyposażeniem. Idealne warunki, żeby zniknąć w tłumie.

Weszłam szybko na ruchomy chodnik, który błyskawicznie poniósł mnie w kierunku centrum okrętu. Ranganathan to jeden z największych czynnych statków badawczych. Ma kształt konchy, o długości kilku kilometrów i przebija się spiralnie przez głębie przestrzeni kosmicznej. Jest na tyle wielki, by dzięki wirowaniu wytwarzać własne pole grawitacyjne, i posiada własną flotę mniejszych stateczków służących do przeprowadzania rekonesansów krótszego zasięgu oraz do obrony. Bioinżynieryjny projekt doktor Osmani jest tylko jednym z tysięcy prowadzonych w laboratoriach Ranganathana. Gdy zostanie ukończony, powinniśmy dysponować kilkoma odmianami odpornych pszczół i innych owadów zapylających, dobrze przystosowanych do ciężkich warunków panujących na księżycach i planetach – ciałach niebieskich, które czynimy zdatnymi do zamieszkania przez naszych kolonistów.        Ale najwyraźniej nie będziemy mieć motyli. Przynajmniej dopóki nie zdołamy odkryć, co zaburza ich rozwój.
               Zeszłam z ruchomej ścieżki na prawo, ściągnęłam rękawice i podrapałam się po dłoniach. Każdą przecinała gruba ukośna białoróżowa blizna, ukrywając ich naturalne linie i uniemożliwiając wszelkim wróżkom wystającym na rogach ulic Mumbaju odczytanie mojej przyszłości. Zamknęłam oczy i oparłam się o poręcz, pozwalając, by oblał mnie blask obrazów przyrody jarzących się na ścianie. Nie ma mowy, żebym pognała aż do laboratorium symulacyjnego po mój notebook, żeby doktor Osmani mogła przez resztę popołudnia robić ze mnie kozła ofiarnego. Zresztą ona prawdopodobnie już o mnie zapomniała.

Co nie znaczy, że nie lubię swojej pracy. Lubię. Obserwowanie zachowań owadów zapylających, śledzenie prawidłowości, próby przewidzenia, jakie czynniki wspomogą ich rozwój – uwielbiam to wszystko. Przyglądanie się, jak hipotezy się potwierdzają jest fascynujące. A moje obecne stanowisko zapewni mi w przyszłości możliwość samodzielnego prowadzenia badań laboratoryjnych, dokonywania własnych eksperymentów. Ostatnio jednak zaczęłam się zastanawiać, czy ta gra jest warta świeczki. Wcześniej sądziłam, że będę tu pasowała lepiej niż w domu, w Mumbaju. Myślałam, że znajdę się pośród ludzi podobnych do mnie, którzy mnie zrozumieją. Ale tak się nie stało. Bez względu na to, dokąd trafiam, zawsze różnię się od innych. Jestem za młoda. Nie wyglądam na Hinduskę. Nie mam poczucia humoru.
               – Zażyłaś już dziś swój potas? – odezwał się cicho mój naręczny komunikator przyjaznym głosem przypominającym mi Shushri Advani, instruktorkę jazdy konnej w Akademii Revati. – Odpowiednia równowaga elektrolityczna stanowi niezbędny warunek zachowania zdrowego serca i mięśni.
               – Nie teraz, Advani-ji – mruknęłam i wcisnęłam wytłumienie dźwięku komunikatora.
               Nasze trykoty i kombinezony ciśnieniowe monitorują łącznie puls, stan układu nerwowego i oddech, szukając oznak stresu. To wspaniale, tylko że Advani-ji nie zawsze potrafi uchwycić różnicę
pomiędzy niedoborem potasu a irytacją.
               Wokół mnie na ścianach i na suficie zmieniały się obrazy ukazujące sceny z rodzinnych stron. Przy ruchomym chodniku pojawiło się młode drzewko wilgotne od rosy, skąpane w złocistozielonym świetle. Szeleścił bluszcz, śpiewały ptaki, a pośród konarów śmigały papugi o jaskrawym upierzeniu. Od czasu do czasu poprzez liściaste gałęzie dostrzegałam przelotnie łąkę. Można by niemal wyobrazić sobie, że jest się z powrotem na Ziemi, gdyby nie sterylna woń. Trochę zeszło ze mnie napięcie.
               – Hej, memsahib – usłyszałam i ktoś klepnął mnie z tyłu w ramię. – Jedziesz chodnikiem jak my wszyscy? A gdzie twój koń?
               Zesztywniałam i szybko wsadziłam ręce w kieszenie. Nie musiałam się odwracać, by wiedzieć, że to Hayden Rubio. Rozpoznałam go po ostrym, sosnowym zapachu wody kolońskiej. Nie powinnam była nigdy wyjawiać, że w Revati brałam lekcje jazdy konnej – ale powiedziałam o tym, zanim się zorientowałam, że personelowi lotniczemu nie można ufać, zwłaszcza przystojnemu zielonookiemu Rubio o zmierzwionych włosach.

Odwróciłam się, grzebiąc w kieszeniach w poszukiwaniu rękawic, i obrzuciłam go moją najlepszą imitacją ostrego, śmiercionośnego spojrzenia doktor Osmani.
               – Cześć, Rubio.
               – Witaj, memsahib Guiteau – odrzekł z ceremonialnym ukłonem.
               Wzniosłam wzrok ku fałszywemu błękitnemu niebu i westchnęłam. Rubio zaczerpnął zwrot „memsahib” z jednego z tych starych filmów o brytyjskiej okupacji Indii, w których pełno jest mdlejących i oblewających się rumieńcem białych dam, wystrojonych aż po szyję w koronki i paradujących z parasolkami. Nie mam pojęcia, dlaczego skojarzył je ze mną – dziewczyną o ciemnej cerze, z włosami związanymi w praktyczny warkocz, noszącą laboratoryjny kitel.
               – No co? – spytał i trącił mnie łokciem. – Czy nasza Władczyni Pszczół nie zniży się do rozmowy ze mną?

– Zamknij się, Rubio – rzuciłam i zdołałam wciągnąć jedną rękawicę.
               – Przemówiła do mnie! – wykrzyknął. Przycisnął dłoń do piersi. – Och, moje serce nie zniesie tak wielkiej łaski…
               Odwróciłam się do niego plecami i usiłowałam założyć drugą rękawicę. Nie zamierzałam dziś pozwolić, żeby Rubio mi dokuczał. Po prostu pojadę dalej ruchomą ścieżką, a on w końcu się odczepi i pójdzie sobie.
               Rubio znowu klepnął mnie w ramię.
               – A więc, memsahib…
               Moje dwa palce, mały i serdeczny, trafiły w ten sam otwór rękawicy.
               – Przysięgam, Rubio, jeśli jeszcze raz mnie tak nazwiesz, pożałujesz, że nie urodziłeś się bez języka.
               Gdy go poznałam, nie mógł uwierzyć, że przybyłam z Mumbaju. On i pozostali członkowie zespołu pilotów byli młodsi od moich kolegów, asystentów naukowych – mniej więcej w takim wieku, jaki widniał w moich dokumentach – i mniej skłonni do pogrążania się w lekturze w trakcie posiłków. Miałam dość jedzenia w milczeniu, więc w drugim tygodniu lotu zaniosłam swoją tacę do ich stolika na drugim końcu mesy.
               Rubio zawołał do mnie wtedy przez stół:
               – Hej, ty, dziewczyno z laboratorium!
               Podniosłam na niego wzrok i uniosłam brwi.
               – Mówisz do mnie?
               – Tak, do ciebie.
               Skrzywiłam się.
               – Mam imię, wiesz?
               – Tak? Zechcesz nam je zdradzić?
               – Miyole – powiedziałam.
               – Miyole i co dalej?
               – Guiteau.
               – Miyole Guiteau? – powtórzył płaskim, nosowym głosem.
Uniósł brwi i włożył do ust kawałek pieczonego ziemniaka. – Co to za nazwisko? Francuskie czy jak?
               – Haitańskie – wyjaśniłam.
               Chociaż gniazdo rodzinne mojej matki pochłonęły wzbierające oceany, jednak nauczyła mnie, skąd pochodzi moje nazwisko.
Przynajmniej tyle o niej pamiętałam.


               (...)


Patronat medialny 

1 komentarz: